Różany cud panny Róży

Róże mają moc! Mogą sprawić cud!  Pisała o tym w 1938 r. w swym opowiadaniu polska pisarka Maria Rodziewiczówna…

W oczekiwaniu na wiosenne słońce zachęcamy do przeczytania tej pięknej opowieści z bardzo prostą, ale wdzięczną fabułą.

Jakże bliskie  są nam poruszane tu wartości i emocje, choć należy pamiętać, że opisano je prawie sto lat temu.

Piękno, którego już nie ma … Opowiadania Marii Rodziewiczówny rozgrywają się na jej ukochanych Kresach. Autorka zachwycała się pięknem tamtejszej przyrody, kreśliła obrazy zapierających dech w piersiach przepastnych kniei, ale też i pojedynczych kwiatów, szczególnie róż, których wdzięk przecież może odmienić szarość dnia codziennego.

Skoro Kresy…, być może mamy tu do czynienia z różami: ‚La France’, ‚La Reine’ (hod. Laffaye 1843), ‚Rose du Roi’ (Lelieur 1815) z uroczymi, pełnymi, szkarłatnymi kwiatami i bardzo silnym aromatem, także z ‚Frau Karl Drushki’ (Peter Lambert 1901), remontantką, ulubioną różą króla Edwarda VII, z ‚niezwykłą ‚La France’ czy z ‚Marachel Niel’.

Zapraszamy do lektury…

 Maria Rodziewiczówna  RÓŻE PANNY RÓŻY

Była garbata, malutka, kulawa, o żółtej cerze, kolących czarnych oczach i nazywała się — panna Róża. Jakiś psotny chłopak przezwał ją panna Głóg i to do niej przywarło.
Urodziła się, żyła i była w dworku drewnianym przy bocznej uliczce małego miasteczka. Przy dworku był sad, a raczej kilka starych grusz, które, kwoli rodzajności, opasywano słomianym powrósłem w noc Bożego Narodzenia, i kęs warzywnika. To był cały jej dziedziczny po ojcach majątek. Po śmierci rodziców oddała w najem dwie izby, sobie zachowując jedną, dwuokienną, z widokiem na uliczkę. Słonko od świtu do wieczora spoglądało przez te okna na samotną kalekę i jej bardzo szare bytowanie.
Upośledzone ciało urobiło na swój obraz duszę. W duszy też wszystko było słabe, ułomne, pokraczne. I nie dziw! Gdy była malutka, naigrawały się z jej kalectwa dzieci sąsiadów, w szkole przedrzeźniały ją koleżanki i koledzy; gdy dorosła, zrozumiała, że nie było dla niej miejsca w żadnych godach życia. Skazana była na samotność, na poniewierkę, na urągowisko.
Zrazu płakała w cichości i słabości bezradnej; potem łzy słone i gorące przekształciły się w żółć, przebyła okres rozpaczy, buntu, bluźnierstwa i przekleństw i dojrzała w nienawiści. Nienawidziła Boga, rodziców, bliźnich, wszystko piękno, szczęście i pomyślność znajomych, słońce i lato, pieśń i śmiech — cały świat. Miała jedną uciechę: z niedoli ludzkiej, jedno zajęcie i ciekawość: niepowodzenie i klęski otaczających i znajomych — wtedy gotowa była śmiać się i śpiewać. Schodziły się do niej kumoszki zło-języczne, kłamcy, oszczercy — i rajcowali. Zresztą bywała sama i bezczynna. Słońce widziało ją w tej izbie zimnej i pustej — zajętą bezużytecznemi robótkami, lub wyglądającą okienkiem na przechodzących.
Nawet się nie zajmowała gospodarstwem, bo trud jej i starania za młodu na marne szły wobec dzikości i rabunku sąsiadów. Palono jej płoty, obijano niedojrzały owoc, kradziono warzywa — aż zaprzestała jałowego trudu i patrzała ze złośliwym triumfem na chwast, porastający zagony, na usychające grusze, na zdziczałe krzaki.
— Żryjcie zielsko, powieście się na gruszy. Nie macie co rabować i kraść. Blekotu narosło bogato — żryjcie! i pozdychajcie.
Z biegiem lat przestała wychodzić — nawet do kościoła, nawet na rynek, nawet do znajomych.
Żyła z tych paru groszy, co jej płacili lokatorzy — i była jak uschły cierń.
I oto pewnej jesieni siedziała w swej izbie, zapatrzona bezmyślnie w okno, pełne jeszcze październikowego słońca i złotej krasy klonowych liści, na przeciwległej stronie uliczki, gdy w tem oknie stanął cień człowieczy, obrzeżony słońcem jak glorją i głos wesoły spytał:
— Czy można wstąpić i spocząć?
Przelękła się i wstała, by drzwi zamknąć na rygiel, ale się zawstydziła, zawahała.
— Proszę! — rzekła niechętnie.
Człowiek wszedł i przy progu usiadł na zydlu, zdejmując z ramion ciężką widocznie skrzynkę.
— Pan podróżny? — spytała.
— Ogrodnik! Wędruję! — odparł, wesołemi oczami na nią patrząc. — W skrzynce kwiaty mam.
Otarł pot z czoła, spojrzał na wiadro u drzwi.
— Można wody wypić?
— Proszę! — podała mu kubek.
Gdy wypił, znowu na nią spojrzał oczami, co miały barwę lnianego kwiecia.
— Paniusia to ma szczęście przez te okna. Toć one codzień i przez cały rok na słońce patrzą, jak dwoje wesołych źrenic. Mądry był, kto ten dom stawiał.
— Ojciec. Ale ze słońca żadna pociecha.
— Bo paniusia nie hoduje kwiatków. Darzyłyby się tu, darzyły. A już najbardziej róże.
Spojrzała apatycznie w puste okna.
— A poco mi kwiaty i róże! Pan pewnie kwiatami handluje — ale ja nie mam pieniędzy na kwiaty — ledwie na chleb.
— Hoduję kwiaty. Ogród mam piękny, ale daleko. Zostało mi tych wazonków dziesiątek: resztę już oddałem ludziom, co je zamówili. Jakem paniusi okna zobaczył — pomyślałem, że moim różom tu będzie dobre bytowanie. Zostawię je paniusi.
Otworzył skrzynkę, wyjął i ustawił w oknach dziesięć wazoników z roślinkami. Ogarnął je ręką pieszczotliwie i, uśmiechnięty, rzekł:
— Rośnijcie, kwitnijcie, woniejcie za ten spoczynek i wodę rzeźwiącą, co mi ta zacna paniusia dała!
— To jakże tak? to nie można! — wyjąkała.
— Oj paniusiu! Dlaczego nie może człowiek człowiekowi ofiarować marnego kwiatuszka ze swego ogrodu. Mnie uciecha dać — niech paniusi będzie uciecha hodować.
— Kiedy ja nie umiem koło kwiatków chodzić.
— To ja paniusi rozpowiem.
I począł prawić, uczyć, opowiadać. Słuchała jak baśni, coraz bardziej zajęta i zaciekawiona.
A wreszcie jeszcze do skrzynki swej sięgnął i położył na kuferku garść cebulek różnokształtnych i starą, wytartą użyciem książkę.
— A oto na dokładkę do róż. Com nie dopowiedział — w książce paniusia doczyta. A cebulki, skoro z wiosny — zakwitną w garnczkach bylejakich. A teraz szczęść Boże w hodowli, jako mnie Bóg szczęści! Jak będę w tych stronach, to wstąpię na okienka paniusi popatrzeć i radować się.
Wstał, skrzynkę na plecy zarzucił, Pana Jezusa pochwalił i poszedł.
Gdy mijał okienka, jeszcze na nie popatrzał, zaśmiał się swemi modremi oczami i zniknął w mroku wieczoru.
Tak się zaczęły róże panny Róży.
Kumoszki dostrzegły zaraz, że coś się w izbie zmieniło.
— Pani kwiatki hoduje?
— Dostałam od wędrownego ogrodnika. Mają pączki — pochwaliła się z dumą.
Róże rosły, bujały, pomimo chmurny listopad i mroźny grudzień. Od stycznia dostały już słońca, krzewiły się w bukiety pączków. Cebulki wystrzeliły zielonemi pędy. Panna Róża czytała książkę, pilnowała każdego listka, nauczyła się do swoich kwiatów uśmiechać — zapomniała o swem kalectwie i upośledzeniu; od znajomych dostała po sztoberku pelargonji, fuksji, — przy okienkach porobiła półeczki; od zimowego mrozu ochraniała słomianemi matami na noc, dogadzała każdej roślince. Gdy ziemię marzec odmroził i wysuszył — pod oknami przy ścianie słonecznej skopała grządkę. Przybywało jej sił, ubywało troski. Na Wielkanoc, późną w tym roku, w okienkach zabarwiły się jakby narodowe sztandary — szkarłatne i białe róże — w wielkich, bogatych pąkach. Ludzie stawali, mijając domek, a zakrystjan wstąpił, prosząc o kilka wazonów do Grobu.
Oburzyła się panna Róża. Co, miała dać swoje ukochane róże do ciemnego kościoła, na poniewierkę bez słońca, w ręce niedbałe! Odmówiła. Ale gdy została sama — przypomniała sobie wesołego ogrodnika i jego oczy modre i słoneczne, i zrobiło się jej wstyd. On by pewnie dał.
Nazajutrz dwa najpiękniejsze wazony, otuliwszy szalem — zaniosła do kościoła. Oddawna tam nie była, ale przy różach swych została — aż do Rezurekcji.
A potem znowu, po takim rozmyślaniu, zaniosła piękny wazon ze szkarłatną różą — dla chłopaka sąsiadów, który umierał na gruźlicę, a był to jeden z tych, co niegdyś ją przedrzeźniał, przezywał „panną Głóg“ i rabował w jej ogrodzie.
Latem starsi i dzieci zaczęli ją prosić o różane zrazy i pędy. Jeszcze miała ochotę odmówić, przypomnieć drwiny i poniewierkę, ale złe słowa już nie wyszły na usta — dała — uczyła jak sadzić i pielęgnować. Uśmiechała się do ludzi, oni do niej — i śmiały się barwą i wonią kwiaty w jej okienkach.
Czasem, często, siedząc pod ścianą w ciepłe lato, z kwiatami wkoło siebie — wyglądała ogrodnika. Potem przyszło jej na myśl, że to może nie człowiek był, ale jaki Świątek czy Anioł — nauczyła się modlić do niego z wdzięcznością, ze łzami, co nie miały goryczy, lecz rzeźwość rosy życiodawczej. I było jej bardzo dobrze na świecie.
Gdy raz zachorzała, sąsiadki sprowadziły doktora i księdza. Obaj ją znali — przez jej kwiaty.
— Będzie jeszcze pani długo róże hodować! — rzekł lekarz po zbadaniu.
— Chciałabym mojego ogrodnika się doczekać — odpowiedziała z uśmiechem, co jak słońce krasił jej biedną, brzydką twarz.
Gdy odeszli — i szli kęs drogi razem, ksiądz rzekł:
— Jej się roi, że to Anioł był — a to może był człowiek, co pracę swą, słońce i bliźnich kochał. Taki przez to wesoły, ofiarny i przyjacielski.
— Proboszczu, — uśmiechnął się doktór, — taki człowiek w obecnych czasach — to równie cudowne zjawisko, jak legendarny Świątek czy Anioł, po ziemi i wśród ludzi chodzący!
— A przecież jest, był i będzie!
— I sprawił różany cud panny Róży.

M. Rodziewiczówna „Róże panny Róży”, Wydawnictwo Polskie R. Wegner Poznań, 1938 r.